Tel. sat. iridium na pokładzie Selmy: 881621440894.
Bramka do wysyłania bezpłatnych SMS-ów: http://messaging.iridium.com.
Sms-y wysyłane z komórek NIE DOCHODZĄ na Selmę.
ZAŁOGA PROSI O NIEUŻYWANIE W SMS-ACH POLSKICH LITER I PODPISYWANIE KTO JEST NADAWCĄ WIADOMOŚCI.
Na poczatku wiadomości prosimy wpisywać adresata - unikniemy konieczności czytania całej wiadomości i odczyta ją sam zainteresowany.
29-11-2024 cd
PRZEGLĄD TEATRALNY - strona ostatnia-RECENZJE
Bilety na spektakle w obwoźnym teatrze wystawiającym sztuki wzdłuż Kanału Beagla są trudno dostępne i bardzo drogie. Wynika to z błahej przyczyny-miejsc dla publiczności przygotowano jedynie 12 wliczając w to inspicjenta. Teatr po kilkunastu latach działalności stał się wręcz instytucją. W pewnych wąskich kręgach o wysublimowanych gustach, wizyta w tym niecodziennym odeonie plasuje się zdecydowanie ponad stolik w kopenhaskiej Nomie czy loża w mediolańskiej La Scali. W wiosennym repertuarze znalazła się jedna nowość. Dla krytyków przewidziano pokaz przedpremierowy. Ciekawość wszystkich wzbudziła zapowiedź, że na warsztat wzięto adaptację niemieckiego hitu kinowego z początku lat 80tych-„Fitzcarraldo”. Czy teatr to udźwignie? Czy można konkurować z Herzogiem, Cardinale i Kinskim? Czy da się odwzorować w tak małej przestrzeni dżunglę? Wstawić na deski sceniczne statek opętanego melomana Fitzcarraldo? Czy można z aktorów wydobyć ten trud i znój? Otóż można! I to z jakim powodzeniem!
KAJAKI
Jestem absolutnie przekonana, że jednym z najbardziej epickich wyczynów, jakich zespołowo dokonaliśmy na tym wyjeździe, należy nazwać pierwszą wyprawę kajakową pod czoło lodowca. Wszystkie kolejne były już jak ten przysłowiowy „pikuś”.
Po pierwsze-kajaki sztuk cztery, należało nadmuchać. Na pokładzie. Uspokoję-była pompka.
Po drugie-należało je zwodować i nie spuścić ze smyczy. O pardon, z cumy.
Po trzecie-należało się do nich wgramolić po dwie osoby i nie wywrócić spektakularnie do góry dnem.
Po czwarte-używając wioseł (och, jaka ulga, że były!) przepłynąć uroczą zatokę, w której kotwiczyliśmy na noc, aż do pierwszej mini kaskady. Różnica poziomów-może metr. Przy przypływie.
Po piąte-należało te cztery karne Azorki na cumie, idąc brzegiem, przetransportować do drugiej kaskady. Różnica poziomów-dwa metry.
Po szóste-trzeba było te cztery długaśne, ciężkie, mokre parówy zarzucić na ramię, lub co silniejsi, ponad głowę, i w dwie osoby przytaszczyć po całkowicie niewspółpracującym terenie skalistym, wyboistym i śliskim.
Po siódme-kiedy wydawało się, że wszyscy już zapomnieli o branym dnia poprzedniego prysznicu i radości wynikającej ze zmiany woni w kajutach, należało przepłynąć ledwie kawałek do kolejnej plaży, wysiąść z parówy i znów ją przenieść. No dobra. Było bardziej poziomo, co nie oznacza, że płasko.
Po ósme-nie wiem, jak wy, ale ja już jestem wykończona, a teraz znów trzeba wsadzić swe jestestwo w ten rydwan i ćwiczyć mięśnie barków.
Doprawdy braknie mi tchu, by opowiedzieć Wam, jak bardzo było warto. I towarzysko, i widokowo. Łażenie po jęzorze lodowca jest bezcenne. Opływanie go w takiej intymnej bliskości jest erotycznym, rozpustnym doznaniem.
Po dziewiąte-„-Kapitanie, a byłeś już tutaj z jakąś grupą kajakami?”. „-Nie, z grupą, nie. Byłem sam-raz dronem, a raz pieszo. Bez kajaka.”
W ten oto sposób staliśmy się aktorami obwoźnego teatru w sztuce pt.„Fitzcarraldo”. Tyle, że zamiast Iquitos w Peru był Kanał Beagla w Chile, zamiast statku były kajaki, w rolę szalonego inżyniera wcielił się sam Kapitan, a zamiast akompaniamentu jak z Wagnerowskiej opery, bobry słyszały same niecenzuralne posykiwania.
Po dziesiąte-nie macie pojęcia, jak długo będziemy to pamiętać!!!
Bilety na spektakle w obwoźnym teatrze wystawiającym sztuki wzdłuż Kanału Beagla są trudno dostępne i bardzo drogie. Wynika to z błahej przyczyny-miejsc dla publiczności przygotowano jedynie 12 wliczając w to inspicjenta. Teatr po kilkunastu latach działalności stał się wręcz instytucją. W pewnych wąskich kręgach o wysublimowanych gustach, wizyta w tym niecodziennym odeonie plasuje się zdecydowanie ponad stolik w kopenhaskiej Nomie czy loża w mediolańskiej La Scali. W wiosennym repertuarze znalazła się jedna nowość. Dla krytyków przewidziano pokaz przedpremierowy. Ciekawość wszystkich wzbudziła zapowiedź, że na warsztat wzięto adaptację niemieckiego hitu kinowego z początku lat 80tych-„Fitzcarraldo”. Czy teatr to udźwignie? Czy można konkurować z Herzogiem, Cardinale i Kinskim? Czy da się odwzorować w tak małej przestrzeni dżunglę? Wstawić na deski sceniczne statek opętanego melomana Fitzcarraldo? Czy można z aktorów wydobyć ten trud i znój? Otóż można! I to z jakim powodzeniem!
KAJAKI
Jestem absolutnie przekonana, że jednym z najbardziej epickich wyczynów, jakich zespołowo dokonaliśmy na tym wyjeździe, należy nazwać pierwszą wyprawę kajakową pod czoło lodowca. Wszystkie kolejne były już jak ten przysłowiowy „pikuś”.
Po pierwsze-kajaki sztuk cztery, należało nadmuchać. Na pokładzie. Uspokoję-była pompka.
Po drugie-należało je zwodować i nie spuścić ze smyczy. O pardon, z cumy.
Po trzecie-należało się do nich wgramolić po dwie osoby i nie wywrócić spektakularnie do góry dnem.
Po czwarte-używając wioseł (och, jaka ulga, że były!) przepłynąć uroczą zatokę, w której kotwiczyliśmy na noc, aż do pierwszej mini kaskady. Różnica poziomów-może metr. Przy przypływie.
Po piąte-należało te cztery karne Azorki na cumie, idąc brzegiem, przetransportować do drugiej kaskady. Różnica poziomów-dwa metry.
Po szóste-trzeba było te cztery długaśne, ciężkie, mokre parówy zarzucić na ramię, lub co silniejsi, ponad głowę, i w dwie osoby przytaszczyć po całkowicie niewspółpracującym terenie skalistym, wyboistym i śliskim.
Po siódme-kiedy wydawało się, że wszyscy już zapomnieli o branym dnia poprzedniego prysznicu i radości wynikającej ze zmiany woni w kajutach, należało przepłynąć ledwie kawałek do kolejnej plaży, wysiąść z parówy i znów ją przenieść. No dobra. Było bardziej poziomo, co nie oznacza, że płasko.
Po ósme-nie wiem, jak wy, ale ja już jestem wykończona, a teraz znów trzeba wsadzić swe jestestwo w ten rydwan i ćwiczyć mięśnie barków.
Doprawdy braknie mi tchu, by opowiedzieć Wam, jak bardzo było warto. I towarzysko, i widokowo. Łażenie po jęzorze lodowca jest bezcenne. Opływanie go w takiej intymnej bliskości jest erotycznym, rozpustnym doznaniem.
Po dziewiąte-„-Kapitanie, a byłeś już tutaj z jakąś grupą kajakami?”. „-Nie, z grupą, nie. Byłem sam-raz dronem, a raz pieszo. Bez kajaka.”
W ten oto sposób staliśmy się aktorami obwoźnego teatru w sztuce pt.„Fitzcarraldo”. Tyle, że zamiast Iquitos w Peru był Kanał Beagla w Chile, zamiast statku były kajaki, w rolę szalonego inżyniera wcielił się sam Kapitan, a zamiast akompaniamentu jak z Wagnerowskiej opery, bobry słyszały same niecenzuralne posykiwania.
Po dziesiąte-nie macie pojęcia, jak długo będziemy to pamiętać!!!
fot. Ola Kocewicz
fot. Ewa Mikołajczak
fot. Ewa Mikołajczak
fot. Jacek Sobuś
fot. Jacek Sobuś
fot. Darek Kwak. Jest Bóbr!!!
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Gocha Wojtaczka
.
28-11-2024 Kanał Beagla
ZA KULISAMI
czwarty GONG
Ekipa techniczna w pocie czoła ustawia ostatnie fragmenty dekoracji. Za kurtyną słychać szmery, nieśmiałe ciche rozmowy, jakiś stłumiony chichot, a to oznacza, że widownia po 20-sto minutowej przerwie już się wypełniła.
„Szybko, szybko, jeszcze trzeba wyprostować jedno drzewko po prawej stronie, i wygładzić płótno na najdalszym planie.”Ostatnie spojrzenie czy wszystko jest na swoim miejscu. Na sztankietach w tyle olbrzymia płachta jako horyzont z górą z czołówki Paramount Pictures, poniżej „Morskie Oko” Stanisława Witkiewicza-no może trochę jednak więcej śniegu nad wodospadem. Po lewej Matternhorn identyczny jak z tabliczki Toblerone.
„Oj, oj, podwinęła się jeszcze kotara kulis. Prostować! Prostować! Poprawić blejtramy z namalowanymi drzewami. Chryste! Kto tu dał te tatrzańskie świerki?! To do „Halki” jest-wynieść natychmiast i przynieść te z bonsai! Pan Heniu będzie wiedział, gdzie stoją! Oświetleniowiec niech poprawi reflektor w podłodze-więcej lazuru, i ten kierunkowy na delfiny dajcie. Wyciągnij głowę foki ponad fale-na litość boską, przecież ci z pierwszego rzędu w ogóle jej nie zobaczą!! Kaczki wyżej, wyżej, jeszcze troszkę w stronę moreny czołowej. Lodowiec bardziej do pionu proszę, o tak, tak, już jest idealnie.
Dwie minuty, moi drodzy, dwie minuty!”
Scenograf rzuca okiem ostatni raz na efekt finalny swojej wielomiesięcznej pracy. Jest dokładnie taki, jaki chciał uzyskać:
przesadzony kicz, przerysowana tandeta, lipa; taki żarcik, lekkie puszczenie oczka do widza. Ma się poczuć jak na luksusowym wyjeździe roku, na który ubezpieczenie OC i NNW kosztuje tyle, ile last minute do Azji w ferie zimowe! Duma rozpiera Scenografa, bo wie, że niemożliwością jest znaleźć takie idealne okoliczności przyrody gdziekolwiek na świecie! Daje znak, że można zaczynać. I kiedy muzyka wzbiera na sile, a ciężka, atłasowa kurtyna zaczyna lewitować nad podłogą, kątem oka zauważa, że nie ma bobra! B-o-b-r-a! Na płycie pilśniowej-z tymi suchymi krzaczorami-żeremie! Matko jedyna, bez bobra nie będzie suspensu!!! Gdzie jest bóbr?!?!
MARTWA NATURA
Wybiegliśmy na pokład i spojrzeliśmy dookoła siebie. Obłęd! Czysty obłęd! Płyniemy Kanałem Beagla, otaczają nas strzeliste góry, które od połowy pokryte są jeszcze śniegiem. Poniżej gęsty las magellański, przez który nie sposób się przedrzeć. Woda zaczyna zmieniać kolor z lazurowego na bardziej mleczny, a to oznacza, że zbliżamy się do cielącego się lodowca. Kapitan wyciąga czterometrową rurę, podobną do tych z rusztowania. Chętni do bycia gondolierem ustawiają się na dziobie. Rura w dłoń, prawo, lewo, trzeba odgarniać growlery. Szybko okazuje się, że nie jest to łatwe zadanie, wiec i romantyków do weneckiego zajęcia ubywa. A przed naszymi oczami rośnie lodowa ściana.
Stoimy jak wryci, oczarowani lodowcem. Jego kolor hipnotyzuje.
Poprosiłam załogantów kilka dni później o podsumowanie wrażeń z tego poranka. Jak najkrócej, by wydobyć sedno tego widoku.
Niebieskość.
Potęga.
Respekt.
Mnie na myśl przychodził piórnik z naostrzonymi kredkami ustawionymi na sztorc. Ewentualnie skały tufowe z Kapadocji w wersji lodowej, albo indiański pióropusz. A jak już mocno „odpłynęłam”, zamknęłam oczy, to poczułam lody o smaku smerfowym.
Najbardziej celne określenie wydaje się, że znalazł A.K. - „zjawisko o skłonnościach samobójczych”. Bo przecież ten przenikliwie niebieski lodowiec w końcu zniknie. Spędziliśmy pod nim pół dnia, kręcąc SELMĄ bączki i ustawiając się z każdej możliwej strony fiordu. Kolejne ujęcia były inne, bo lodowiec podczas naszej krótkiej
wizyty utopił kilkadziesiąt ton siebie. Kilka tych „uronionych łez” udało się złapać okiem drona.
Trudno mi zliczyć, ile lodowców uwieczniłam na zdjęciach. Wszystkie majestatycznie piękne. Zmusiły mnie do przewertowania kilku naukowych dywagacji z zakresu glacjobiologii, geologii, klimatologii i rozpraw filozoficznych o znikaniu. O pęcherzykach powietrza, o odbijaniu światła słonecznego, o teksturze lodu i naturze optycznej. Chile, po Antarktydzie i Grenlandii, ma w swych granicach trzeci co do wielkości lądolód. W dużej mierze całkowicie niedostępny. Wiele zatoczek nie ma tu nazwy własnej. Jeszcze kilka lat temu wskazania GPS i map różniły się o milę! To teren dziki, wciąż mało zbadany. Podczas trekkingów czuliśmy się jak zdobywcy, stawiając pionierskie kroki w gęstej trawie. Ziemia Ognista-ziemia plemienia Yamana-daje wciąż niewyczerpane możliwości wędrówek.
Czy były delfiny? Były.
Czy były foki? Były.
Czy były kondory? Były.
Do tego masa kaczek, dzikich koni, drobnych owadów, z których część przypadkiem nie raz połknęłam. Z góry przepraszam za swą indolencję, ale do nazw animalnych słabą mam pamięć, wiec czy delfin był obscura, czy kaczka była Fueguino, Austral czy Magellana - nie zapamiętałam. Rzec można, że były wszystkie zwierzaki, których się spodziewaliśmy. Ale jeden przedstawiciel fauny nas całkowicie zaskoczył, bo na niego w ogóle nie liczyliśmy-bóbr.
Szkodnik, piernik jeden, niszczyciel, samo zło. Lasy poobgryzane, zapory porobione, sztuczne jeziorka, rozlewiska. Wszystko szlag trafi, jak ten sierściuch tak będzie się rozprzestrzeniał. A będzie, bo wrogów tu nie ma za grosz!
Powinniśmy mu życzyć jak najgorzej, a jednak po każdym spacerze, pierwsze pytanie jakie padało z wielką troską: „A bóbr był?”
czwarty GONG
Ekipa techniczna w pocie czoła ustawia ostatnie fragmenty dekoracji. Za kurtyną słychać szmery, nieśmiałe ciche rozmowy, jakiś stłumiony chichot, a to oznacza, że widownia po 20-sto minutowej przerwie już się wypełniła.
„Szybko, szybko, jeszcze trzeba wyprostować jedno drzewko po prawej stronie, i wygładzić płótno na najdalszym planie.”Ostatnie spojrzenie czy wszystko jest na swoim miejscu. Na sztankietach w tyle olbrzymia płachta jako horyzont z górą z czołówki Paramount Pictures, poniżej „Morskie Oko” Stanisława Witkiewicza-no może trochę jednak więcej śniegu nad wodospadem. Po lewej Matternhorn identyczny jak z tabliczki Toblerone.
„Oj, oj, podwinęła się jeszcze kotara kulis. Prostować! Prostować! Poprawić blejtramy z namalowanymi drzewami. Chryste! Kto tu dał te tatrzańskie świerki?! To do „Halki” jest-wynieść natychmiast i przynieść te z bonsai! Pan Heniu będzie wiedział, gdzie stoją! Oświetleniowiec niech poprawi reflektor w podłodze-więcej lazuru, i ten kierunkowy na delfiny dajcie. Wyciągnij głowę foki ponad fale-na litość boską, przecież ci z pierwszego rzędu w ogóle jej nie zobaczą!! Kaczki wyżej, wyżej, jeszcze troszkę w stronę moreny czołowej. Lodowiec bardziej do pionu proszę, o tak, tak, już jest idealnie.
Dwie minuty, moi drodzy, dwie minuty!”
Scenograf rzuca okiem ostatni raz na efekt finalny swojej wielomiesięcznej pracy. Jest dokładnie taki, jaki chciał uzyskać:
przesadzony kicz, przerysowana tandeta, lipa; taki żarcik, lekkie puszczenie oczka do widza. Ma się poczuć jak na luksusowym wyjeździe roku, na który ubezpieczenie OC i NNW kosztuje tyle, ile last minute do Azji w ferie zimowe! Duma rozpiera Scenografa, bo wie, że niemożliwością jest znaleźć takie idealne okoliczności przyrody gdziekolwiek na świecie! Daje znak, że można zaczynać. I kiedy muzyka wzbiera na sile, a ciężka, atłasowa kurtyna zaczyna lewitować nad podłogą, kątem oka zauważa, że nie ma bobra! B-o-b-r-a! Na płycie pilśniowej-z tymi suchymi krzaczorami-żeremie! Matko jedyna, bez bobra nie będzie suspensu!!! Gdzie jest bóbr?!?!
MARTWA NATURA
Wybiegliśmy na pokład i spojrzeliśmy dookoła siebie. Obłęd! Czysty obłęd! Płyniemy Kanałem Beagla, otaczają nas strzeliste góry, które od połowy pokryte są jeszcze śniegiem. Poniżej gęsty las magellański, przez który nie sposób się przedrzeć. Woda zaczyna zmieniać kolor z lazurowego na bardziej mleczny, a to oznacza, że zbliżamy się do cielącego się lodowca. Kapitan wyciąga czterometrową rurę, podobną do tych z rusztowania. Chętni do bycia gondolierem ustawiają się na dziobie. Rura w dłoń, prawo, lewo, trzeba odgarniać growlery. Szybko okazuje się, że nie jest to łatwe zadanie, wiec i romantyków do weneckiego zajęcia ubywa. A przed naszymi oczami rośnie lodowa ściana.
Stoimy jak wryci, oczarowani lodowcem. Jego kolor hipnotyzuje.
Poprosiłam załogantów kilka dni później o podsumowanie wrażeń z tego poranka. Jak najkrócej, by wydobyć sedno tego widoku.
Niebieskość.
Potęga.
Respekt.
Mnie na myśl przychodził piórnik z naostrzonymi kredkami ustawionymi na sztorc. Ewentualnie skały tufowe z Kapadocji w wersji lodowej, albo indiański pióropusz. A jak już mocno „odpłynęłam”, zamknęłam oczy, to poczułam lody o smaku smerfowym.
Najbardziej celne określenie wydaje się, że znalazł A.K. - „zjawisko o skłonnościach samobójczych”. Bo przecież ten przenikliwie niebieski lodowiec w końcu zniknie. Spędziliśmy pod nim pół dnia, kręcąc SELMĄ bączki i ustawiając się z każdej możliwej strony fiordu. Kolejne ujęcia były inne, bo lodowiec podczas naszej krótkiej
wizyty utopił kilkadziesiąt ton siebie. Kilka tych „uronionych łez” udało się złapać okiem drona.
Trudno mi zliczyć, ile lodowców uwieczniłam na zdjęciach. Wszystkie majestatycznie piękne. Zmusiły mnie do przewertowania kilku naukowych dywagacji z zakresu glacjobiologii, geologii, klimatologii i rozpraw filozoficznych o znikaniu. O pęcherzykach powietrza, o odbijaniu światła słonecznego, o teksturze lodu i naturze optycznej. Chile, po Antarktydzie i Grenlandii, ma w swych granicach trzeci co do wielkości lądolód. W dużej mierze całkowicie niedostępny. Wiele zatoczek nie ma tu nazwy własnej. Jeszcze kilka lat temu wskazania GPS i map różniły się o milę! To teren dziki, wciąż mało zbadany. Podczas trekkingów czuliśmy się jak zdobywcy, stawiając pionierskie kroki w gęstej trawie. Ziemia Ognista-ziemia plemienia Yamana-daje wciąż niewyczerpane możliwości wędrówek.
Czy były delfiny? Były.
Czy były foki? Były.
Czy były kondory? Były.
Do tego masa kaczek, dzikich koni, drobnych owadów, z których część przypadkiem nie raz połknęłam. Z góry przepraszam za swą indolencję, ale do nazw animalnych słabą mam pamięć, wiec czy delfin był obscura, czy kaczka była Fueguino, Austral czy Magellana - nie zapamiętałam. Rzec można, że były wszystkie zwierzaki, których się spodziewaliśmy. Ale jeden przedstawiciel fauny nas całkowicie zaskoczył, bo na niego w ogóle nie liczyliśmy-bóbr.
Szkodnik, piernik jeden, niszczyciel, samo zło. Lasy poobgryzane, zapory porobione, sztuczne jeziorka, rozlewiska. Wszystko szlag trafi, jak ten sierściuch tak będzie się rozprzestrzeniał. A będzie, bo wrogów tu nie ma za grosz!
Powinniśmy mu życzyć jak najgorzej, a jednak po każdym spacerze, pierwsze pytanie jakie padało z wielką troską: „A bóbr był?”
fot Ola Kocewicz
fot. Jacek Sobuś
fot. Ewa Mikołajczak
fot. E. Mikołajczak
Ewa Mikołajczak
26-11-2024 Kanał Beagla
ANTRAKT
Tyle było ostatnio wrażeń, że czas zrobić sobie małą przerwę.
„-Kawki?”
„-Herbatki? Czarnej, zielonej czy owocowej?”
Pamiętacie zabawę w „piekło-niebo” z czasów sprzed Lego, kiedy nikt nie był świadomy,
że tę przemyślanie złożoną kartkę A4 można nazwać origami? Dziecięce wyliczanki snuły się godzinami: „Piekło, niebo, czyściec, raj, swoją duszę tutaj daj ….”
Muszę zmienić zasady tej gry i wyrecytować ją od końca.
_*Raj*_ znajduje się bez wątpienia w forpiku-niebieskie skrzynki usztaplowane jedna na drugiej, zabezpieczone odpowiednio, by nic z dóbr w nich umieszczonych nie wypadło podczas żeglowania. Owoce znane, warzywa mniej znane /choćby to malutkie krągłe zapallito/,
360 jaj, wołowiny jak dla połowy pułku, a serów tyle, że moglibyśmy podjąć delegację
z Ambasady Francuskiej! Albo Szwajcarskiej! Albo jedną i drugą!
_*Nieba*_ w gębie doświadczamy
dzięki kolejnym parom na wachcie kambuzowej. Poprzeczka szybuje w górę codziennie.
Po tygodniu wyłaniają się kulinarne asy w poszczególnych kategoriach.
„-Mniej czy bardziej wysmażona?”
„-W koszulce czy na twardo?”
„-Coś na wygładzenie?” /dla niewtajemniczonych, to moment, kiedy już nikt nie może niczego wcisnąć, ale chleb, masło, miód i dżem proszą się same o swoją kolej/.
_*Czyściec*_ zacznie się już w samolocie. Przypomni się początek tej opowieści. Stewardessa, jak z argentyńskiego filmu, poda jajecznicę z proszku, nie do końca rozmrożoną bułkę, a jeśli tylko trafi się rząd 45+ w ekonomicznej, to już nawet wybór między chicken a pasta nie pozostanie.
_*Piekło*_ będzie po powrocie, kiedy patrząc na wyświetlacz wagi, każdy z uczestników tej ekspedycji złapie się za głowę i przetrze powieki z niedowierzaniem. Prawda w oczy kole…
To może jednak nie przecierać tylko zamknąć i pozostać w tym Selmowym „Alcatraz”,
aż nie skończą się zapasy?
Pierwszy GONG
„-Podaj mi jeszcze smalec. Tak, ten z jabłkiem.”
„-Proszę , galaretka
agrestowa dla Ciebie, ale poczekaj, poczekaj, jeszcze kleksik bitej śmietanki-mam tu taką pyszną w sprayu.”
Drugi GONG
„-Pod którym materacem jest mąka? Trzeba dziś już ciasto na jutrzejszy chleb z żurawiną wyrobić!”
„-Słuchaj, potrzebuję tych twoich ogórków kiszonych jako kontrapunkt do kaszanki. Czy masz wobec nich jakieś plany?”
„-Wykluczone, co ja podam do placków ziemniaczanych z gulaszem?!”
Trzeci GONG
Kapitan woła na pokład.
W czasie pauzy zmieniono scenografię.
Tyle było ostatnio wrażeń, że czas zrobić sobie małą przerwę.
„-Kawki?”
„-Herbatki? Czarnej, zielonej czy owocowej?”
Pamiętacie zabawę w „piekło-niebo” z czasów sprzed Lego, kiedy nikt nie był świadomy,
że tę przemyślanie złożoną kartkę A4 można nazwać origami? Dziecięce wyliczanki snuły się godzinami: „Piekło, niebo, czyściec, raj, swoją duszę tutaj daj ….”
Muszę zmienić zasady tej gry i wyrecytować ją od końca.
_*Raj*_ znajduje się bez wątpienia w forpiku-niebieskie skrzynki usztaplowane jedna na drugiej, zabezpieczone odpowiednio, by nic z dóbr w nich umieszczonych nie wypadło podczas żeglowania. Owoce znane, warzywa mniej znane /choćby to malutkie krągłe zapallito/,
360 jaj, wołowiny jak dla połowy pułku, a serów tyle, że moglibyśmy podjąć delegację
z Ambasady Francuskiej! Albo Szwajcarskiej! Albo jedną i drugą!
_*Nieba*_ w gębie doświadczamy
dzięki kolejnym parom na wachcie kambuzowej. Poprzeczka szybuje w górę codziennie.
Po tygodniu wyłaniają się kulinarne asy w poszczególnych kategoriach.
„-Mniej czy bardziej wysmażona?”
„-W koszulce czy na twardo?”
„-Coś na wygładzenie?” /dla niewtajemniczonych, to moment, kiedy już nikt nie może niczego wcisnąć, ale chleb, masło, miód i dżem proszą się same o swoją kolej/.
_*Czyściec*_ zacznie się już w samolocie. Przypomni się początek tej opowieści. Stewardessa, jak z argentyńskiego filmu, poda jajecznicę z proszku, nie do końca rozmrożoną bułkę, a jeśli tylko trafi się rząd 45+ w ekonomicznej, to już nawet wybór między chicken a pasta nie pozostanie.
_*Piekło*_ będzie po powrocie, kiedy patrząc na wyświetlacz wagi, każdy z uczestników tej ekspedycji złapie się za głowę i przetrze powieki z niedowierzaniem. Prawda w oczy kole…
To może jednak nie przecierać tylko zamknąć i pozostać w tym Selmowym „Alcatraz”,
aż nie skończą się zapasy?
Pierwszy GONG
„-Podaj mi jeszcze smalec. Tak, ten z jabłkiem.”
„-Proszę , galaretka
agrestowa dla Ciebie, ale poczekaj, poczekaj, jeszcze kleksik bitej śmietanki-mam tu taką pyszną w sprayu.”
Drugi GONG
„-Pod którym materacem jest mąka? Trzeba dziś już ciasto na jutrzejszy chleb z żurawiną wyrobić!”
„-Słuchaj, potrzebuję tych twoich ogórków kiszonych jako kontrapunkt do kaszanki. Czy masz wobec nich jakieś plany?”
„-Wykluczone, co ja podam do placków ziemniaczanych z gulaszem?!”
Trzeci GONG
Kapitan woła na pokład.
W czasie pauzy zmieniono scenografię.
fot. H Chełmońska
fot. H Chełmońska
fot. H Chełmońska
E. Mikołajczak
fot. A. Kocewicz
.
23-11-2024 Horn
ROZWINIĘCIE.
Kurtyna w górę.
Porzućmy daty i czas. Skoncentrujmy się na miejscu.
Spójrzmy na świat z innej perspektywy.
I nie mam tu na myśli wywracania swojego uniwersum do góry nogami w pogoni za czymś lub ucieczce przed czymś. Nie chcę też wchodzić w kognitywne przemiany typu „overview effect”, jakich doświadczają astronauci spoglądając na Ziemię z kosmicznych odległości.
Zakręćmy globusem. Ale nie, nie. Nie wokół osi, trzymając palec na równiku i wprawiając planetę w hipnotyzujący ruch. To za łatwe. Spolaryzujmy całe skupienie na dwóch zaciskach magnetycznych, które trzymają władzę nad południkami.
Zachodnim południkiem o numerze 67 przez Grenlandię, Nową Funlandię, Holenderskie Karaiby, środek amazońskiej dżungli na trawersie Manaus, zsuńmy się niemal na sam dół, do miejsca, gdzie Antarktyda próbuje zaczepić figlarnie wywinięty haczyk południowoamerykańskiego kontynentu.
Stopklatka.
Spójrzmy na świat z boskiej perspektywy.
Jest taki fresk w Kaplicy Sykstyńskiej. Namalował go Anioł. Na imię miał Michał.
A na malunku jest Adam. Och, jakżeż on pięknie zbudowany! Twarz beznamiętna i oprócz sześciopaku tuż nad pępkiem, siły w chłopinie nie widać. Jakaś niewyobrażalna moc pozwala mu wznieść omdlałą rękę w stronę potężnego i majestatycznego Stwórcy wypełniającego prawą część dzieła.
Ten, odziany w szeroki, dostojny płaszcz, w który dmucha wiatr, kieruje swą dłoń w stronę Adama. Centralnie zakomponowany gest, styk palców, promieniuje silną energią, dynamizmem i magiczną aurą. Z figlarnością nie ma bynajmniej nic wspólnego.
Przylądek.
Naturalnym wyborem podróży po południowej półkuli składającej się w większości z wód oceanów, jest jacht. Daje najwięcej możliwości dotarcia do miejsc niezwykłych, bo niedostępnych przy użyciu innych środków komunikacji, czego niewątpliwie wyrazistym przykładem jest SELMA, mając na swym koncie rekord Guinessa.
Jest jednak jeden feler-jednostka na Aviomarinie, nie jest kompatybilna z jednostką pływającą. Nie pamiętam jak przebiegała podróż między Ushuaia, a Przylądkiem. Sorry Batory!
Mam migawki.
W Ushuaia kapitan zarekwirował załogantom paszporty i dokonał odprawy w urzędzie celnym, podczas gdy cała ekipa raczyła się kawą w „Ramos Generales” i podziwiała osobliwy wystrój toalet w tym kultowym przybytku.
Następnie wskazano nam kajuty i po upchnięciu we wszystkie możliwe kąciki i szparki polarów, gaci z merynosa i czapek - też z merynosa, odebrano nam ostatnią nadzieję na wolność, zabierając żeglarskie worki do tajemniczego magazynku na lądzie.
Ani chybił-staliśmy się zakładnikami.
Kapitan przeprowadził szkolenie wstępne używając żeglarskich sformułowań, którym nawet translator Google nie podoła.
Dzień, noc, dzień, z Argentyny do Chile, trochę wszystko stało się płynne. Nomen omen. Przedstawiciel służby fitosanitarnej wszedł na pokład w Puerto Williams. Dlaczego bakterie nie mogą podróżować z nami? Przecież nie zajmują dużo miejsca! Wizyta zdecydowanie z cyklu tych „na huki”, bo facet w ogóle nie odniósł się do procesów fermentacji zachodzących w żurku czy śledzi w occie przemyconych z Polski przez J.
Krótkie ocknięcie na zdobycie Cerro Bandera, ostatnie uzupełnienie zapasów i znów mnie zmogło. Konie, jakieś dzikie konie skubały trawę blisko portu; czyżby ominęła mnie kolejka argentyńskiego merlota?
Musiało wiać, bo mam wrażenie, że rozwinęliśmy wszystkie żagle.
I tak, na pełnym szwungu, dotarliśmy do miejsca, gdzie naszym oczom ukazał się charakterystyczny kształt wyspy.
Jak w każdej opowieści, najpierw jest wielki wybuch, a potem akcja stopniowo przyspiesza. Teraz możecie się uszczypnąć, bo właśnie dotrwaliście ze mną do chwili, kiedy odpalimy race. Bynajmniej nie ratownicze, choć patrząc na miny niektórych współtowarzyszy, może i Validol by się przydał, żeby opanować łomot serca!
Oto jest HORN!
Zadziałał „efekt Adama”-ożyłam. Hop, siup do pontonu, bo na brzegu czeka już gospodarz - Hornowy Latarnik w uniformie moro. Wita ciepłym uśmiechem, starając się odwrócić naszą uwagę od setek schodów, jakie przyjdzie nam pokonać, by z poziomu morza przedostać się do słynnego monumentu z albatrosem. Podczas niemal dwugodzinnej wizyty doświadczamy każdej pory roku. Jest deszcz, grad, tęcza, słońce. I wiatr-przeszywający zimny wiatr, który jednak nie zniechęca, by zrobić wspólne zdjęcie pod pomnikiem w specjalnie na rejs uszytych przez Jacka polarach. Jest też czas na wizytę w latarni, zostawienie tam selmowej czapeczki, zakup pamiątek i przybicie pieczątek. Gdzie? No oczywiście, że w paszportach, które na ten podniosły moment kapitan raczył uwolnić z jachtowego sejfu. Wszak Horn jest szczególny, nie podlegający podziałom i granicom. Jest Republiką Na Styku o nadprzyrodzonej mocy oddziaływania. Wielowątkowo, wielopoziomowo, wielorako. Po prostu Bosko.
Aby tradycji stało się zadość Horn należy opłynąć. Od południa. I tu już nie ma żartów. Atlantyk konkuruje z oceanem Spokojnym o władzę. Zażarta walka udziela się i nam, choć wytrwale pokonujemy kolejne mile i korzystając z niezwykłego tła pozujemy jeden za drugim z „misiem” (kapitanem) i bez „misia” (kapitana). Sesja nader wyczerpująca, bo wymagała od uczestników składania się w tak niecodzienne figury i pozy, że na lądzie nie dane nam ich będzie już powtórzyć.
Czas na fajerwerki, konfetti i szampana! Mamy to!
Kurtyna w górę.
Porzućmy daty i czas. Skoncentrujmy się na miejscu.
Spójrzmy na świat z innej perspektywy.
I nie mam tu na myśli wywracania swojego uniwersum do góry nogami w pogoni za czymś lub ucieczce przed czymś. Nie chcę też wchodzić w kognitywne przemiany typu „overview effect”, jakich doświadczają astronauci spoglądając na Ziemię z kosmicznych odległości.
Zakręćmy globusem. Ale nie, nie. Nie wokół osi, trzymając palec na równiku i wprawiając planetę w hipnotyzujący ruch. To za łatwe. Spolaryzujmy całe skupienie na dwóch zaciskach magnetycznych, które trzymają władzę nad południkami.
Zachodnim południkiem o numerze 67 przez Grenlandię, Nową Funlandię, Holenderskie Karaiby, środek amazońskiej dżungli na trawersie Manaus, zsuńmy się niemal na sam dół, do miejsca, gdzie Antarktyda próbuje zaczepić figlarnie wywinięty haczyk południowoamerykańskiego kontynentu.
Stopklatka.
Spójrzmy na świat z boskiej perspektywy.
Jest taki fresk w Kaplicy Sykstyńskiej. Namalował go Anioł. Na imię miał Michał.
A na malunku jest Adam. Och, jakżeż on pięknie zbudowany! Twarz beznamiętna i oprócz sześciopaku tuż nad pępkiem, siły w chłopinie nie widać. Jakaś niewyobrażalna moc pozwala mu wznieść omdlałą rękę w stronę potężnego i majestatycznego Stwórcy wypełniającego prawą część dzieła.
Ten, odziany w szeroki, dostojny płaszcz, w który dmucha wiatr, kieruje swą dłoń w stronę Adama. Centralnie zakomponowany gest, styk palców, promieniuje silną energią, dynamizmem i magiczną aurą. Z figlarnością nie ma bynajmniej nic wspólnego.
Przylądek.
Naturalnym wyborem podróży po południowej półkuli składającej się w większości z wód oceanów, jest jacht. Daje najwięcej możliwości dotarcia do miejsc niezwykłych, bo niedostępnych przy użyciu innych środków komunikacji, czego niewątpliwie wyrazistym przykładem jest SELMA, mając na swym koncie rekord Guinessa.
Jest jednak jeden feler-jednostka na Aviomarinie, nie jest kompatybilna z jednostką pływającą. Nie pamiętam jak przebiegała podróż między Ushuaia, a Przylądkiem. Sorry Batory!
Mam migawki.
W Ushuaia kapitan zarekwirował załogantom paszporty i dokonał odprawy w urzędzie celnym, podczas gdy cała ekipa raczyła się kawą w „Ramos Generales” i podziwiała osobliwy wystrój toalet w tym kultowym przybytku.
Następnie wskazano nam kajuty i po upchnięciu we wszystkie możliwe kąciki i szparki polarów, gaci z merynosa i czapek - też z merynosa, odebrano nam ostatnią nadzieję na wolność, zabierając żeglarskie worki do tajemniczego magazynku na lądzie.
Ani chybił-staliśmy się zakładnikami.
Kapitan przeprowadził szkolenie wstępne używając żeglarskich sformułowań, którym nawet translator Google nie podoła.
Dzień, noc, dzień, z Argentyny do Chile, trochę wszystko stało się płynne. Nomen omen. Przedstawiciel służby fitosanitarnej wszedł na pokład w Puerto Williams. Dlaczego bakterie nie mogą podróżować z nami? Przecież nie zajmują dużo miejsca! Wizyta zdecydowanie z cyklu tych „na huki”, bo facet w ogóle nie odniósł się do procesów fermentacji zachodzących w żurku czy śledzi w occie przemyconych z Polski przez J.
Krótkie ocknięcie na zdobycie Cerro Bandera, ostatnie uzupełnienie zapasów i znów mnie zmogło. Konie, jakieś dzikie konie skubały trawę blisko portu; czyżby ominęła mnie kolejka argentyńskiego merlota?
Musiało wiać, bo mam wrażenie, że rozwinęliśmy wszystkie żagle.
I tak, na pełnym szwungu, dotarliśmy do miejsca, gdzie naszym oczom ukazał się charakterystyczny kształt wyspy.
Jak w każdej opowieści, najpierw jest wielki wybuch, a potem akcja stopniowo przyspiesza. Teraz możecie się uszczypnąć, bo właśnie dotrwaliście ze mną do chwili, kiedy odpalimy race. Bynajmniej nie ratownicze, choć patrząc na miny niektórych współtowarzyszy, może i Validol by się przydał, żeby opanować łomot serca!
Oto jest HORN!
Zadziałał „efekt Adama”-ożyłam. Hop, siup do pontonu, bo na brzegu czeka już gospodarz - Hornowy Latarnik w uniformie moro. Wita ciepłym uśmiechem, starając się odwrócić naszą uwagę od setek schodów, jakie przyjdzie nam pokonać, by z poziomu morza przedostać się do słynnego monumentu z albatrosem. Podczas niemal dwugodzinnej wizyty doświadczamy każdej pory roku. Jest deszcz, grad, tęcza, słońce. I wiatr-przeszywający zimny wiatr, który jednak nie zniechęca, by zrobić wspólne zdjęcie pod pomnikiem w specjalnie na rejs uszytych przez Jacka polarach. Jest też czas na wizytę w latarni, zostawienie tam selmowej czapeczki, zakup pamiątek i przybicie pieczątek. Gdzie? No oczywiście, że w paszportach, które na ten podniosły moment kapitan raczył uwolnić z jachtowego sejfu. Wszak Horn jest szczególny, nie podlegający podziałom i granicom. Jest Republiką Na Styku o nadprzyrodzonej mocy oddziaływania. Wielowątkowo, wielopoziomowo, wielorako. Po prostu Bosko.
Aby tradycji stało się zadość Horn należy opłynąć. Od południa. I tu już nie ma żartów. Atlantyk konkuruje z oceanem Spokojnym o władzę. Zażarta walka udziela się i nam, choć wytrwale pokonujemy kolejne mile i korzystając z niezwykłego tła pozujemy jeden za drugim z „misiem” (kapitanem) i bez „misia” (kapitana). Sesja nader wyczerpująca, bo wymagała od uczestników składania się w tak niecodzienne figury i pozy, że na lądzie nie dane nam ich będzie już powtórzyć.
Czas na fajerwerki, konfetti i szampana! Mamy to!
,
17-11-2024 Kanał Beagla
WSTĘP.
Odsłona Pierwsza
2002 r. Warszawski Festiwal Filmowy. W planie argentyński film kategorii B, C lub jeszcze dalej w alfabecie. Niby niewymagający. „Wszystkie stewardessy idą do nieba”. Stewardessa Teresa spędza życie w niebiosach, rozdając pasażerom tacki z jajecznicą z proszku, nie zwracając już uwagi na ilość pantomimicznych gestów, jakie automatycznie wykonuje podczas każdego lotu. Po drugiej stronie tej historii - owdowiały lekarz Julián, który leci z urną na koniec świata, by rozsypać tam prochy swojej żony. Jak nie trudno się domyślić, reżyser Daniel Burman, zgrabnie splata życiorysy obu bohaterów, a widz wychodzi z kina cały podekscytowany i jedyne, co nie daje mu spokoju, to nieodparta konieczność znalezienia na mapie tej najdalej na południe wysuniętej mieściny. USHUAIA.
****
Odsłona Druga.
Październik 2023.
Swoją premierę świętuje książka „Selma. Jeszcze dalej niż południe” Dominika Szczepańskiego. 30.10.23r spotkanie autorskie w Warszawie. Niestety dzień wcześniej wracam po dyżurze ze stolicy do Poznania. Ale książkę kupuję.
I czytam.
I czytam.
I wracam do początku.
I studiuję mapy.
A wyobraźnia domaga się więcej.
***
Odsłona Trzecia
Listopad 2023
Telefon do kapitana.
Konkretne dwa pytania.
Czy bardzo buja?
Kwiecień czy listopad?
***
Odsłona Czwarta
Styczeń 2024
Wracając z Miedzianki na Dolnym Śląsku, do której przywiodła mnie opowieść Filipa Springera „Miedzianka. Historia znikania” i architektura Roberta Koniecznego, zbaczam z S5, kawałek na północ od Wrocławia.
Kapitan wybrał urokliwe miejsce na spotkanie, by dogadać szczegóły. McDonald pełen hałaśliwych Żywych Sreber-dzieci podczas zimowych ferii.
Decyzja-listopad.
***
Odsłona Piąta.
7.11.2024. Lufthansa. Poznań-Frankfurt-Buenos Aires-Ushuaia.
SELMA.
***
Odsłona szósta.
Apteczka pęka od leków na chorobę morską. Cinnarizin, cudowny amerykański lek testowany przez nowozelandzkich żeglarzy. A ja po nich zapadam w sen zimowy. Na dobre 36 godzin. W dziobowej gawrze, u wrót forpiku-spiżarni, w której można się poczuć jak uczestnik Masterchefa.
Na ratunek przychodzi klasyk-Aviomarin. I to w samą porę-tuż przed punktem kulminacyjnym. Ale o tym, co tak naprawdę łączy te wszystkie opowieści, nastąpi w kolejnej odsłonie. Szykujcie się na szerokie horyzonty.
Ewa Mikołajczak
Odsłona Pierwsza
2002 r. Warszawski Festiwal Filmowy. W planie argentyński film kategorii B, C lub jeszcze dalej w alfabecie. Niby niewymagający. „Wszystkie stewardessy idą do nieba”. Stewardessa Teresa spędza życie w niebiosach, rozdając pasażerom tacki z jajecznicą z proszku, nie zwracając już uwagi na ilość pantomimicznych gestów, jakie automatycznie wykonuje podczas każdego lotu. Po drugiej stronie tej historii - owdowiały lekarz Julián, który leci z urną na koniec świata, by rozsypać tam prochy swojej żony. Jak nie trudno się domyślić, reżyser Daniel Burman, zgrabnie splata życiorysy obu bohaterów, a widz wychodzi z kina cały podekscytowany i jedyne, co nie daje mu spokoju, to nieodparta konieczność znalezienia na mapie tej najdalej na południe wysuniętej mieściny. USHUAIA.
****
Odsłona Druga.
Październik 2023.
Swoją premierę świętuje książka „Selma. Jeszcze dalej niż południe” Dominika Szczepańskiego. 30.10.23r spotkanie autorskie w Warszawie. Niestety dzień wcześniej wracam po dyżurze ze stolicy do Poznania. Ale książkę kupuję.
I czytam.
I czytam.
I wracam do początku.
I studiuję mapy.
A wyobraźnia domaga się więcej.
***
Odsłona Trzecia
Listopad 2023
Telefon do kapitana.
Konkretne dwa pytania.
Czy bardzo buja?
Kwiecień czy listopad?
***
Odsłona Czwarta
Styczeń 2024
Wracając z Miedzianki na Dolnym Śląsku, do której przywiodła mnie opowieść Filipa Springera „Miedzianka. Historia znikania” i architektura Roberta Koniecznego, zbaczam z S5, kawałek na północ od Wrocławia.
Kapitan wybrał urokliwe miejsce na spotkanie, by dogadać szczegóły. McDonald pełen hałaśliwych Żywych Sreber-dzieci podczas zimowych ferii.
Decyzja-listopad.
***
Odsłona Piąta.
7.11.2024. Lufthansa. Poznań-Frankfurt-Buenos Aires-Ushuaia.
SELMA.
***
Odsłona szósta.
Apteczka pęka od leków na chorobę morską. Cinnarizin, cudowny amerykański lek testowany przez nowozelandzkich żeglarzy. A ja po nich zapadam w sen zimowy. Na dobre 36 godzin. W dziobowej gawrze, u wrót forpiku-spiżarni, w której można się poczuć jak uczestnik Masterchefa.
Na ratunek przychodzi klasyk-Aviomarin. I to w samą porę-tuż przed punktem kulminacyjnym. Ale o tym, co tak naprawdę łączy te wszystkie opowieści, nastąpi w kolejnej odsłonie. Szykujcie się na szerokie horyzonty.
Ewa Mikołajczak
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Hanka Chełmońska
fot. Darek Kwak
fot. Gocha Wojtaczka
fot. Gocha Wojtaczka
.
29-10-2024 Gdzieś w Kanałach
fot. Nina Zmijewska
.